Dzienniki Kirgiskie cz.1: Mandala

Nie jest dobrze marzycielem być. Źle, gdy nim choćby dotkniesz skały – snujesz plany i tworzysz wizje. Gdy wyobrażamy sobie ściany, góry i przechwyty i nas na nich, herosów na miarę swoich możliwości, każdy z własnym Everestem. Gdy w nocy nim budzik zadzwoni by wywlec brutalnie ze śpiwora pod zamkniętymi jeszcze powiekami pojawiają się obrazy: nas oswajających niemożliwe a potem machających do świata z wierzchołka tej czy innej turni. A mamy przecież nawet słowa pozwalające lepiej żyć z tą przypadłością. To nie pycha, duma czy megalomania – tylko wizualizacja i motywacja – mówią nam. A potem brniemy dalej, zatrzymując te projekcje ze sobą jak talizmany, by pchały nas na upragnione szczyty. I stają się one czymś prawie materialnym, małym skarbem schowanym głęboko w kieszeni, z którym bardzo trudno się rozstać.

Marząc; fot.Ł.Mirowski

Marząc; fot.Ł.Mirowski

***

Zmrok zapada nad ponurym żlebem którym podchodzę drugą już godzinę. Martwię się późną porą, ale jednocześnie cieszę, że ciemność uwolni mnie od przygnębiającego widoku tego co mnie otacza. Są miejsca, która wyglądają lepiej gdy mniej je widać. Jestem z Łodzi, znam to dobrze – mroczny, księżycowy krajobraz w którym się znalazłem nie jest w tym sensie żadną nowością. Strome, czarne i osypujące się piarżysko poprzetykane jest skalnymi żebrami zbudowanymi z plastrów brunatnego granitu, cienkich czasem jak kartki papieru. Na pierwszy rzut oka wygląda to jakby rozpaść miało się od zwykłego dotknięcia, ale jakimś cudem całość zachowuje jaką taką stabilność, co niekiedy pozwala wspinać się jedynkowo-dwójkowymi filarkami. Wspinanie jest szybsze niż podchodzenie środkiem żlebu, bo ten działa jak ruchome schody, tylko jadące w kierunku przeciwnym. Kiedy stajesz – suniesz w dół, kiedy przebierasz nogami stoisz w miejscu, żeby ruszyć do góry trzeba próbować przemieszczać się dalekimi susami. Więc niekiedy mielę czarny piach pod nogami, innym razem przeskakuję na mokre od deszczu żeberka i pnę się powoli ku szczytowi tej koszmarnej formacji. Gdzieś tam czekać powinien upragniony biwak, jedzenie, odpoczynek. Mija osiem godzin od kiedy opuściliśmy naszą bazę w Kara-Su. Gdzieś nade mną majaczy kształt wschodniej ściany Pik 4810 – ostatni już chyba cel na wyprawie, na której dotąd nic jeszcze się nie udało. Ostatnia szansa naszej trójki, żeby nie wracać stąd pokonanymi. Szczyt piękny i niedostępny, jeden z tych który wystarczy zobaczyć raz, żeby zamarzyć.

***

W świetle czołówki pojawia mała platforemka biwakowa wykopana na przełączce u stóp filara którym jutro mamy się wspinać. Świeci! To znaczy wygląda to jakby paliła się tam jakaś lampka albo świeczka. Nie mogę dojrzeć, bo deszcz rozmywają widok. Ostrożnie podchodzę bliżej. Nie ma tam lampki, blask latarki odbija spore zawiniątko czegoś w alu-folii. Nagle serce staje mi w przełyku a ja zatrzymuję się kompletnie zamurowany. Kształt ma wymiary … człowieka. Sparaliżowany tą myślą nie potrafię ruszyć się dalej. Czyżby właśnie spełnił się koszmar o którym rozmawialiśmy? Natrafiłem na ludzkie zwłoki? Wypadek w którym zginęło 3 wspinaczy rosyjskich wydarzył się tydzień temu właśnie gdzieś tu. Była akcja po ciała, był helikopter, ale może? Spoglądam w dół żlebu: Zawrócić? Nie podchodzić? Zmuszam się i wykonuje kilkanaście kroków bliżej. Ufff.. To tylko duży rulon alu-maty zostawiony przez inny zespół. Zrzucam plecak, kładę się w płachcie biwakowej i próbuję dojść źródła paniki która na chwilę zamieniła mnie w kamienny posąg. Wspinanie się drogą która była całkiem niedawno niemym świadkiem tragedii powodowało od początku bardzo mieszane uczucia. Ale ostatecznie zdecydowaliśmy się pójść. Każda decyzja niesie swoje konsekwencje. Te, których chcieliśmy uniknąć właśnie stały się całkiem realne. Wyobraźnia pracuje, wypełnia martwe teraz miejsce obrazami. Śmierć chłopaków z Moskwy bardzo nas dotknęła. Czuję, że cały czas tkwi gdzieś z tyłu głowy, ciągle jest z nami. Trudno się z niej otrząsnąć, paraliżuje, powraca lękiem i niepokojem. Czy na pewno powinniśmy tu być?

***

Jestem sam. Zdałem sobie właśnie sprawę że pierwszy raz w ciągu tej wyprawy leżę oglądając gwiazdy. Chmury rozeszły się, a przede mną jak jakaś nieprawdopodobna projekcja odgrywa się spektakl sierpniowego nieba. Jest dynamiczne, trójwymiarowe – żywe! Zmienia się co chwilę, wciąga swoją głębią, absorbuje uwagę. W niewytłumaczalny sposób redukuje dotkliwe jeszcze przed chwilą poczucie osamotnienia. To mój własny, kirgiski „Solaris”. Czuję się jakby ktoś chciał mnie pocieszyć, dodać otuchy. Więc może nie jestem tu intruzem? Ogarnia mnie bardzo przyjemny i długo wyczekiwany spokój, poczucie zespolenia z miejscem w którym się znalazłem. Gwiazdy spadające w różnych sektorach nieboskłonu co rusz przenoszą wzrok w inne jego części. Od transcendencji przechodzę szybko w magię ludową: To co, czas na życzenia? Lecących z nieba punktów jest naprawdę sporo, więc pewnie zmieszczę się z kilkoma prośbami? No więc zacznijmy od tych najprostszych, plany na życie potem. Pierwsze życzenie: Gdzież oni do cholery są? Wiem, to pytanie nie życzenie ale wiadomo o co chodzi. Bardzo chciałbym żeby moi kumple już tu byli. Nie czekałem na chłopaków w żlebie żeby jeszcze za światła dziennego namierzyć miejsce biwaku. Znalazłem je bezbłędnie, ale teraz siedzę tu sam jak palec i jednoczę się na głodnego z wszechświatem. Czasem gdzieś obok czy nade mną pojawia się szczyt snopu światła czołówki, ale nie wygląda jakby się przybliżał. Oni chyba nie widzą mojej lampki bo dzielą nas liczne grańki i załomy skalne. Hałas walących się tuż obok z Pik Lomo lawin kamiennych skutecznie niweczy wszystkie próby porozumienia się głosem. No ale drę się mimo tego, a potem świecę we wszystkie kierunki. A potem chowam na chwilę w śpiwór i przysypiam.A potem budzę żeby powtórzyć czynności. I tak dalej i dalej w te piękną kirgiską noc.

Miejsce dramatu o poranku; fot. Ł.Mirowski

Miejsce; fot. Ł.Mirowski

***

– Tutaj, tutaj – krzyczę w kierunku światełka które wyłoniło się z ciemności.
– Czekaj, zawołam Siwego. – odpowiada światło. Bo on nie chce już dalej iść. Powiedział, ze będzie się okopywał – mówi.

Bardzo lubię w tym całym wspinaniu to, że czasem chwile dramatyczne i komiczne żyją tu upakowane ciasno tuż obok siebie jak sąsiedzi w bloku z wielkiej płyty. Z kumplem naszym chyba słabo, ale jak u licha chciałby się okopać w tym stromym żlebie? Na stojąco? Za chwilę docierają do mnie obaj, odkładają wory i z łoskotem walą na matę obok mnie. Mina Łukasza nie mówi nic dobrego. Siwy spokojny, ale wygląda jakby właśnie przepłynął wpław Styks, w kierunku odwrotnym niż zwyczajowo kursuje łódka przewoźnika. Policzki zapadnięte, spodnie wiszą mu nisko jak rewolwery na Lucky Luck’u, stracił chyba z dziesięć centymetrów w pasie na tej wyprawie.

– Skończyłem się – smutnym głosem mówi do mnie kumpel numer jeden. Dusiłem się, odcinało mnie, nie mogłem złapać oddechu – kontynuuje.
– Ja się czułem dobrze – mówi kumpel który dopiero co chciał się okopać. Tylko nie miałem siły. – dodaje.

Znowu nie mogę pohamować śmiechu.

Siedzimy więc zaraz we trzech tam gdzie jeszcze niedawno siedziałem tylko ja. Patrzymy sobie razem w niebo, w ciszy gotujemy wodę na liofy. Zastanawiam się głośno czy kumple w ogóle te gwiazdy, co mi samotność umilały widzą? Przyjaciele obaj zmieleni jak Adamek po walce z Briggsem, ale romantyzmu w sobie nie zatracili. Potakują, że gwiazdy piękne. A potem znowu sobie milczymy. Ciszę na zmianę przerywa tylko kaszel miotający Łukaszem i łomot kamieni walących się regularnie z Pik Lomo. Słucham tych odgłosów i myślę, że ten pierwszy jest zwiastunem wydarzeń dnia kolejnego, a drugi wielką metaforą moich wspinaczkowych kirgiskich marzeń. I świta mi już w głowie ta nieubłagana prawda, że trzeba by chyba maszynerii Doktora Frankensteina oraz solidnej burzy, żeby wyprawić naszą drużynę jutro na wspinanie. A ponad przełęczą Pik 4810 powoli odpływa w ciemność, coraz dalszy i mniej realny…

Postacie; fot.P.Wojdyga

Postacie; fot.P.Wojdyga

***

Mielimy czarny piach w kierunku odwrotnym niż wczoraj. Zewspinujemy się koszmarnie kruchymi ściankami, spuszczamy na siebie nawzajem kamienie. Schodzenie w dół najgorszym żlebem tego świata, którym w końcu wydarłeś do góry tylko po to by pooglądać sierpniowe niebo jest jak zsypywanie tybetańskiej mandali. Wysiłek i determinacja dnia poprzedniego okazują się bez znaczenia. Plany, marzenia i wizje własnej wielkości rozpadają się i rozpływają na wietrze. Czas opróżnić kieszenie ze skarbów. Wycof.

***

Na tej wyprawie wycofywałem się prawie tyle samo razy ile wspinałem. Każdy odwrót to coś niedokończonego, zostawiony gdzieś kawałek siebie. Wylewałem więc wodę z mozołem wyciągniętą w haulbagu kilkaset metrów nad ziemię, zjeżdżałem samodzielnie wbitymi stanowiskami które znaczyć miały naszą nową drogę, opuszczałem się wzdłuż niełatwych off-width’ów które wcześniej przewalczył mój kumpel. Zawsze z tym samym poczuciem straty. Taki trochę okradziony z pięknych obrazów pod powiekami i przygód które bez zakończenia nawet prawdziwymi przygodami nie są. I czując pustkę, którą wypełnić może tylko kolejny plan marzyciela.

Nie martwcie się – pewnie niedługo wypełni 😉

Exodos; fot.P.Wojdyga

Mandala; fot.P.Wojdyga

***

PS:

Aby prawdę całą oddać powinienem też napisać, choć do koncepcji literackiej mi nie pasowało, że tak właściwie to w górę tego żlebu gnał mnie wstyd i wspomnienie szczupłej Rosjanki o pięknych oczach, co o drodze którą mieliśmy robić powiedziała skromnie: „Easy”. I chciałbym teraz z szacunku choćby napisać jak na imię miała ta niepozorna osoba, która nam tygrysom w wersji origami dołożyła jak się patrzy, ale znowu się na oczach skoncentrowałem i mi uciekło. Zawsze ten sam błąd 😉

***

Powyższy tekst jest wspomnieniem wyprawy do doliny Kara-Su w Kirgistanie, podczas której ja i kumple moi zjedliśmy około 50kg zapasów, przesłuchaliśmy wielokrotnie i-poda zawierającego głównie Pearl Jam, a zwłaszcza Pidżamę Porno, poznaliśmy wielu ciekawych ludzi, przeżyliśmy kilka trudnych chwil i nie weszliśmy na nic. No prawie na nic. W podróży tej prowadził nas sms od kolegi, który napisał nam:  „Guys, for fuck sake, stay alive!” i był to jedyny plan który zrealizowaliśmy poprawnie i w całości.

Fot. Ł.Mirowski

New dawn; Fot. Ł.Mirowski

eRRR – jak rym

To będzie krótka historia o tym, że w życiu różne rzeczy można sobie wyśpiewać. Nawet jak się nie jest Arethą Franklin. Najróżniejsze rzeczy, naprawdę. Na przykład bardzo lubię taką zwrotkę O.S.T.R.-ego:

„Dym łódzkich osiedli dziś sięga nieba, hymn Jazzurekcji to żyć i się nie bać.”

Słucham tego cały czas. A nawet kiedy nie słucham to słyszę. Potrafię też powtórzyć. Rzadko na głos. Na ogół w głowie. Bo myśli są łatwe, słowa trochę trudniejsze. A najtrudniejsze jest to co dalej. No jak to zrobić? Się nie bać się, nie bać się…

***

Przewijamy się na wschodnią ścianę Mnicha i przechodzimy dalej półkami. Idę na bosaka, buty wspinaczkowe dyndają przy uprzęży. Trochę dla wygody stóp, a trochę chyba dla dodania sobie animuszu. Bo teraz mam być dzielny, silny i Bóg wie jaki jeszcze. No więc jestem. Taki dzielny że przyszedłem tu bez butów. Mijam Maćka i podchodzę pod pierwsze stanowisko na „eRze”. Na wszelki wypadek zakładam jednak trzewiki. Na swoje szczęście. Nie wiem dlaczego ale jest mi tu jakoś dziwnie. No właściwie to trudno być nie może, bo to tatrzańska czwórka. Powinienem biec do góry. Ale nic z tego. Wspinam się niepewnie w banalnym terenie. Skoro nie może być trudno to co mnie tak spowalnia? Podobno oczy człowieka mówią o nim wszytko. Dobrze ze w moje nikt nie może teraz spojrzeć, więc może świat jeszcze nie wie, że normalnie się boję. Dookoła pojawia się przestrzeń, jakaś ekspozycja. Niby nic nowego, bywałem życiu w różnych lufach. Ale co z tego? Poprzedni dzień spędzony na pozbawionej krzty powagi północnej ścianie Mnicha chyba zupełnie uśpił moją i tak niezbyt wielką odwagę i pewność siebie. Teraz jestem brutalnie wyrywany ze strefy komfortu w której mościłem się całą sobotę. Głowa pracuje, broni się przed zamachem na prostą przyjemność ruchu wspinaczkowego. Bo jaka frajda ma być w baniu się? Nie ma żadnej, choć przecież gdzieś dalej, tam gdzie udaje się okiełznać ten wstydliwy paraliż, tam czekają nagrody znacznie większe niż prosty „fun”. Triumf nad samym sobą, spełnienie. A może nawet – wielkie słowo – szczęście? Tylko, że moja głowa tego nie wie. To znaczy wie, ale ciągle zapomina.

Powoli wspinam się na razie nietrudną rysą. Tkam przeloty co dwa metry, zupełnie jakby sytuacja tego wymagała. Zrzucam z siebie stopniowo balast asekurancko zabranych camów, w ilości przekraczającej tuzin. Stopniowo teren nade mną zaczyna wyglądać poważniej. Po co w ogóle tam idę? Na pewno skończy się bezsensownym wiszeniem i stękaniem. No ale trzeba chociaż spróbować, prawda? Zawsze chciałem choćby podotykać tej trochę mitycznej drogi. No i Maciek też miał porachunki, więc przyszliśmy razem. A o ile jest łatwiej kiedy ktoś podejmie decyzję za ciebie! A poza tym mnie namówili. Że niby dobrze mi idzie i zrobię on-sightem. Nie wierzyłem im ani przez ułamek sekundy. I nie wierzę teraz. No dobra – łatwa część rysy chyba za mną. Mijam pierwszego haka, podchodzę pod drugiego. Z dużą trudnością wpinam ekspres. Stoję niepewnie na jednej nodze. Nie potrafię wypatrzyć nic na drugą, ani znaleźć równowagi. Ręka została nisko w rysie. Chcę sięgnąć po linę, ale czuję że powoli zjeżdżam ze stopnia. Poprzedni przelot niby nie jest daleko, ale… Ekspres kusząco buja się przed twarzą…

Asekurowanie Maćka przynosi wyraźne odprężenie. Moja próba on-sightowa jest już historią i w sumie to mi ulżyło. Nic już nie muszę, spróbowałem, byłem na słynnym „eRze”, swoje zrobiłem. Trudno było i tyle. Bardzo trudno. I tego będę się trzymał. A poza tym zaczynają zbierać się chmury. Za chwilę i tak dupnie, nie ma czym się martwić, wszystko przez te pogodę. I tak nic z tego nie będzie. W zasadzie mogłoby już się rozpadać, przyspieszyłoby to trochę nieuniknione. Maciek walczy w tym samym miejscu w którym ja złapałem się eskpresa i … kończy tak samo. Ooo – a nie mówiłem że trudno? Próbuje ruchy dalej, dochodzi do stanowiska i zjeżdża. Maciek rozwiązuje się i nagle jak grom z jasnego nieba pada: „Twoja kolejka!” Kurde, że też to powiedział… A myślałem, że spróbuje sobie jeszcze raz i pójdziemy na coś łatwiejszego, podbudujemy się i będzie super. A odmówić przecież nie mogę. To byłoby zwerbalizowanie porażki, która dotąd cichutko siedziała sobie z tyłu mojej głowy. Ja o niej wiem, ale nie będę przecież przedstawiał jej nikomu innemu. Matko, ale ten sport stresujący.

Ruszam. Spróbuję i przynajmniej spadnę jak mężczyzna! To jest mój plan na drugą próbę. Już nawet chyba wiem gdzie. Teren już znam więc spadnę sobie komfortowo. I tam myśl porządkująca plany na nadciągające minuty jest bardzo uspokajająca. I chyba prowokuje zmianę. Teraz sam siebie zaskakuję. Na plus! Idę, zaczynam czuć pewność ruchów. I wreszcie przestałem toczyć wewnętrzne rozmowy okrągłego stołu. Zarówno przy tym głównym jak i w podstolikach. Nie rozważam innych planów na ten dzień ani strategii obrony porażki wieczorem przy piwie. Żadnych myśli! Tylko tu i teraz! Tu i teraz! Ciało chyba rozpoznaje ten sygnał i robi swoje. Po prostu się wspinam, tak jak co weekend. Ręka, noga, kłopotliwa wpinka, odciąg, z powrotem do ryski, wpinka, dulferek, niepewny ruch do ostatniej hakodziury i … Jestem! Sam nie wiem kiedy to się stało. Okrzyk radości, rozglądam się wokół. Ale te góry piękne! I ja jakiś inny 😉 Tylko chmury ciągle krążą. Pieprzona pogoda – no teraz to mogłaby wytrzymać skoro już mi coś wyszło!

Na ogół ważne drogi mają swoje piosenki. Nie, nie wspinam się ze słuchawkami na uszach. Po prostu czasem coś włącza się i gra w głowie. Czasem nawet nie wiem jak ani skąd. Teraz jest apropos pogody co do której mam kilka krytycznych uwag. Zaczyna się słowami: „I choćby lało i choćby grzmiało, …” I nie wiem co dalej. Jakiś rym do „grzmiało”? No nic nie pasuje. Aranż też smętny, jak z harcerskiej przyśpiewki. Ale nie ważne, działa, najważniejsze że idę dalej. W duszy coś mi śpiewa, a ja się wspinam się i bardzo nie chcę spaść. Naprawdę nie chcę. Robię wszystko żeby sobie na to nie pozwolić. Żadnych durnych myśli, żadnych kalkulacji. Drugi wyciąg kończy się czujnym ruchem w prawo do stanowiska. Lewa ręka łapie w plecy, daleki krok, siadam na nodze a potem prostuję się powoli. Tam musi być jakiś chwyt. Nie znajduję nic. Chłopie, teraz nie wolno! „ I choćby lało, i choćby grzmiało…” Dalej nic nie znajduję. Prostuję się, i prostuję, i prostuję… W końcu staję w równowadze pod okapem. Chwyt nie był potrzebny. Uff! I ta sama melodia: „I choćby lało, i choćby grzmiało…”. To jakieś szaleństwo. Jak to dalej idzie?

„Dajesz, ostatni wyciąg i zrobiłeś” – zagrzewa mnie Maciek. Patrzę na Żleb Mnichowy. Na tle kamieni widać, że leje deszcz. Nas osłania przed nim pasmo okapów przecinających wschodnią ścianę. „Ciekawe czy dam radę tam wyjść na mokro?” – pytam głośno. Na szczęście w tym momencie przestaje padać. Ruszam szybko. A w głowie dalej: „I choćby lalo i choćby grzmiało…” Przecież już leje i grzmi, więc co jest dalej w cholernej piosence? Start trzeciego wyciągu zapowiada się bulderowo. Wgiełganie na okapik w zaciątku. Jest duży stopień, ale chwyty dość słabe. Sprawa jasna – z nogi trzeba wyjść. Wstawiam się, prostuję ile sił i… Lewe biodro dosłownie zacina się, coś mnie blokuje. Prawie spadam. Na tej feralnej stronie uprzęży mam camaloty, ekspresy, przyrząd do asekuracji i cholera wie co jeszcze. To wszystko haczy się o krawędź okapu jak kotwica. Idiota! Dureń! Palce powoli się rozginają. „I choćby lało, i choćby grzmiało…” Trzymaj się, nie wolno spadać. Ostatkiem sił do góry. Podnoszę biodro kilka centymetrów. Teraz już tylko karabinki ślizgają się po płycie, ale nic nie ściąga mnie w dół. Uspokajam, się stoję chwilę. „I choćby lało, i choćby grzmiało…”. Powoli ruszam dalej. A potem dalej, i dalej. Cośtam chyba grzmi, coś znowu pokropiło, ale cóż mnie to obchodzi?

„I choćby lało, i choćby grzmiało i tak zrobię eRa!”

***

Głupia zwrotka bez rymów i sensu. Sukces który przeraża bardziej niż porażka. Lęk który obraca się w radość. Sami wiecie co mówią: It’s all in the mind! Też tak miewacie czy to ja oszalałem?

PS:

Droga: Wariant R, Mnich, IX-;

Maciek dzięki za asekurację i motywację. Mikołaj dzięki za Alieny. Łukasz – dzięki, że w ten weekend Ci nie szło co stworzyło przestrzeń dla mnie. Kolejny jest Twój brachu!

W poszukiwaniu strefy komfortu ;) fot. Szyna

Another  place, another time. W poszukiwaniu strefy komfortu 😉 fot. Szyna

Wycierając sobą strop Rzędkowickiego Garażu

Wiem, wiem. Długo mnie tu nie było, a blog zarósł pajęczynami. Obiecuję, że postaram się poprawić. Dziś będzie skromnie, w zasadzie małe foto-story – ale od czegoś trzeba zacząć, prawda?

Czasem bywa tak, że całe życie przechodzimy obok czegoś co pociąga, intryguje, ale brak odwagi, zdecydowania czy pewności siebie sprawia, że odpuszczamy, nie próbujemy po to sięgnąć. Przez wiele lat mijając Rzędkowicki Garaż obiecywałem sobie że kiedyś spróbuję wspiąć się masywnie przewieszoną rysą Lewego Cyklonu, przecinającą strop tej jaskini. No i … sobie obiecywałem. Właściwy moment nadszedł w ostatni weekend. Po zakończeniu zajęć na klubowym kursie pobiegliśmy do Garażu wykorzystać pozostałe do zmroku dwie godziny na wspinanie. Nadmienić trzeba, że Cyklon nie jest drogą ciesząca się wielką popularnością, a sama jaskinia, chętnie odwiedzana jest przez (tu kilka bardzo brzydkich epitetów!) koneserów konserw podgrzewanych nad ogniskiem czy innych grilowych. Szybki rzut oka na rysę i wiedziałem, że trzeba będzie zetrzeć trochę kurzu i ściągnąć kilka pajęczyn. Efekt? Zobaczcie sami:

Decyzja

Decyzja!

Do roboty!

Entuzjazm. Zwracam uwagę na nienagannie jeszcze czysty t-shirt 😉

Do roboty!

Do roboty!

Krok w nieznane

Pierwszy krok w nieznane…

I krok dalej

Mrok gęstnieje

Jądro ciemności ;)

Jądro ciemności 😉

I dalej w górę

Z powrotem po stronie światła i dalej w górę do resta

Tuż przed lotem...

Ostatnie sekundy próby onsightowej 😉 Tuż przed lotem…

DSC_6762

Z powrotem na ziemi. Dziadek fedrował, ociec fedrował, ja też bede fedrował 😉

Zmiana asekuranta. Drugie podejście.

Zmiana asekuranta. Drugie podejście.

Klamę, dajcie klamę ;)

Klamę, dajcie klamę…

Z klamą lepiej ;)

Znalazłem 🙂

Czołgając się do zjazdowego

Czołgając się do zjazdowego…

Nareszcie ;)

Nareszcie 😉

Gorąco polecam!

Gorąco polecam!

Lewy Cyklon to piękna droga, zupełnie unikatowa jak na nasze skałki. Zdecydowanie najfajniejsza w Rzędkach … no może poza Magnetowidem 😉 W każdym razie polecam i zachęcam! A jeśli będziecie kiedyś obok Garażu i zobaczycie Czejenów czy innych Komanczów palących pod nią ogniska lub nadających sygnały dymne to szepnijcie ode mnie trzy ciepła słowa…

[Autorem wszystkich zdjęć jest Szymon Kozłowski. Dzięki Szymek!]

Melancholia Fiordów

Melancholia fiordów

***

            Samotna ławeczka przy pasie startowym lotniska Narsarsuaq jasno komunikuje że jesteśmy w miejscu w którym śledzenie ruchu samolotów jest jedną z nielicznych dostępnych rozrywek. Nieruchomy krajobraz złożony z niższych i wyższych wzgórz pokrytych śniegiem lub niską roślinnością, zatoczek fiordu z przepływającymi górami lodowymi oraz zagubionego pośród nich małego terminala lotniska wypełnia moją definicję końca świata. Wokół rozpościera się pustkowie – przestrzeń której skalę odczuwamy ale naprawdę możemy ją ocenić dopiero kiedy zaczynami się przemieszczać. Spacerujemy po smętnej dość okolicy.  Pomijając te kilka domów i baraków rozrzuconych wokół lotniska otacza nas ogromne nic. Pory dnia zlewają się ze sobą – jasność przechodzi w szarość, a ta znów w jasność. Wylądowaliśmy właśnie na Grenlandii, tu rozpoczyna się wyprawa, którą planowaliśmy od roku. Zamiast ekscytacji czuję niepokój. Po co znaleźliśmy się w tym na pierwszy rzut oka malo przyjaznym miejscu?  Czy naprawdę znajdziemy tu spełnienie swoich wspinaczkowych marzeń?

Samotna ławeczka w Narsarsuaq

Samotna ławeczka w Narsarsuaq

***

            Dwa dni później mała łódź którą wynajęliśmy w Nanortalik pruje ku wejściu do Fiordu Tasermiut. Pofalowane morze sprawia, że rejs przypomina jazdę po kiepskich polskich drogach. Co rusz podskakujemy do góry by zaraz boleśnie spaść w dół. Na naszych skipperach – dwójce młodych Innuitów – głuche uderzenia dna łodzi o twardą jak asfalt przy tej prędkości wodę nie robią większego wrażenia. Uśmiechają się widząc jak przeżywamy każdy podryg naszej łupinki niczym kolejny zakręt kolejki w lunaparku. A wokół nas rozpoczynają się coraz bardziej niewiarygodne krajobrazy. Czym dalej zagłębiamy się w nasz fiord tym piękniejsze, prostopadle położone do niego górskie doliny otwierają się przed nami. Wreszcie zaczyna docierać do mnie, że zbliżamy się do celu naszej podróży, a całe zamieszanie i wysiłek organizacyjny ostatnich miesięcy nabierać zaczynają jakiegoś sensu. Wspomnienie poprzedniego dnia i niełatwych kontaktów z Nielsem – sztywnym jak tyczka zarówno w posturze jak i wszelkich targach Duńczykiem z agencji turystycznej w Nanortalik odchodzi w niepamięć jak zły sen. Mamy piękną pogodę, słońce nadaje morskiej wodzie pocztówkowego koloru. Otwieram się na otaczające mnie fantastyczny melanż turkusowych zatoczek, ośnieżonych szczytów i zielonych łąk i staram się chłonąć całym sobą te zapowiedź przygody. Radość bycia zastępuje dotychczasowy stres. Godzinę później lądujemy na piaszczystej plaży. Łódź odpływa, a my zostajemy zupełnie sami. Nasza piątka i ponad dwieście kilo bagażu podzielonego na beczki, torby i plecaki. Zaraz ponad nami z chmur wyrasta niesamowity skalny cylinder. Pierwszy widok Ulamertorsuaq po prostu onieśmiela  i sprawia że krew krąży szybciej niż zwykle. Tak, po to tu przyjechaliśmy. Do roboty!

Baza w Tasermiut

Nieprawdopodobny cylinder skalny Ulamertorsuaq. Nasz cel.

Nieprawdopodobny cylinder skalny Ulamertorsuaq. Nasz cel.

***

            Zbliża się godzina 23:00 a wraz z nią i zachód słońca. Siedzimy z Magdą i Łukaszem na półce Black Heart pośrodku zachodniej ściany Ulamertorsuaq. Za nami piętnaście wyciągów płytowej wspinaczki. Chwila i otoczenie w jakim się znajdujemy są po prostu niesamowite. To najbardziej niezwykła sceneria w jakiej przyszło mi kiedykolwiek biwakować w górach. Pod naszymi stopami, tak blisko że ma się wrażenie że jest to na wyciągnięcie ręki  rozpościera się dywan chmur. Jest tak plastyczny że czuję jakbym mógł prosto z naszej półeczki miękko zeskoczyć na niego a potem przewędrować na inną górę która gdzieś daleko podobnie jak nasza przebija się przez tę płaszczyznę. Daje to abstrakcyjne w tym miejscu poczucie bezpieczeństwa. Choć chłód przypomina o nadchodzącej nocy a zmęczenie po kilkunastu poprowadzonych tego dnia wyciągach daje o sobie znać wpadam w lekką euforię. Uśmiecham się i staram przeciągać w nieskończoność ten moment. Dotąd trudno było na tej wyprawie o takie chwile satysfakcji. Rozgrzewka pierwszego dnia po przyjeździe na kilkunastu wyciągach drogi Moby-Dick rozczarowywała kiepską jakością skały.  A potem tydzień wymuszonej złą pogodą bezczynności w bazie, która musiała sprawić, że w głowie zalęgły się pierwsze trudne pytania o sens: wielka wyprawa, wielkie słowa a ja jestem prostym wspinaczem i przyjechałem się wspinać – tylko tyle! Ale ten moment tu na półce wynagradza wszystko i przywraca wiarę. Gotujemy wodę, jemy liofy a potem mościmy się we trójkę na niezbyt wygodnym biwaku. To będzie krótki sen, trzeba wstać wcześnie. Jutro szychta Łukasza i może szczyt? Co prawda druga połowa War and Poetry znana jest z dużego ciągu siłowych rys, ale może nie taki diabeł straszny?

Późna pora w ścianie Ula

Późna pora w ścianie Ula

Biwak w morzu chmur

Biwak w morzu chmur

***

            Dobrych kilka minut wiszę dopięty do małp na końcu poręczówki na 24. stanowisku naszej drogi. Ciało rytmicznie buja się w przód i w tył a gdzieś w środku mnie toczy się bój tak zaciekły że odbieram go jako fizycznie bolesny. Co prawda podszedłem tu tylko po to żeby zdjąć linę i założyć zjazd, który rozpocznie nasz odwrót, ale to jest ten ostatni moment kiedy możemy jeszcze zmienić plan. Wszystkie racjonalne impulsy które generuje moja głowa mówią: „Uciekać! Jesteśmy fizycznie skończeni, nie mamy szans, to przestaje być bezpieczne.” Ale dusza nie godzi się z tą jawną niesprawiedliwością: „Dlaczego, przecież sporo daliśmy z siebie aby się tu znaleźć, po to biwakowaliśmy jeszcze raz licząc że noc pozwoli zregenerować siły, przecież do końca jest tylko 6 głupich wyciągów!” Wzrok utkwiony w pięćdziesięciometrowej rysie przecinającej płytę ponad mną stara się wydrzeć ścianie jak najwięcej informacji o tym jej fragmencie. Wyciąg sprawia wrażenie długiego i mocno spionowanego. Co robić? Bój w centrum dowodzenia trwa w najlepsze: „Czy tam naprawdę jest trudno czy to tylko ten mały tchórz w środku broni się przed dowiązaniem z powrotem liny do uprzęży?” W końcu szala przechyla się. Podobno to zdolność podejmowania decyzji wyróżnia nas ludzi. Tylko nie zawsze jesteśmy z nich dumni…

Łukasz w szerokich formacjach na War and Potery/Geneva Diedre

Łukasz w szerokich formacjach na War and Potery/Geneva Diedre

***

Pierwsze zjazdy wykonujemy w milczeniu. Magda uśmiecha się delikatnie jakby chciała powiedzieć „Hej, trochę szkoda, ale przecież nic się nie stało!” Mam strasznego kaca. Patrzę w Łukasza i nie wytrzymuję:

„Nie masz niesmaku?”

Nie zdążyłem urgyźć się w język, znam doskonale odpowiedź bez pytania. Pada tyko krótkie: „Mam!”  Godzinę potem przychodzi małe ukojenie sumienia. Zasypiamy na stanowiskach, jesteśmy wykończeni. Zimno, pierwszy od wielu dni wysiłek i brak rozruszania dokonały dzieła zniszczenia. W końcu stajemy pod ścianą i odzyskujemy rezon.

  „Gruby! Nic to! Przynajmniej wiemy że się da. Trzeba tylko chwile odpocząć. Wracamy tu! Choćby za 2-3 dni.”

 

W jak wycof! Magda na ostatnim zjeździe...

W jak wycof! Magda na ostatnim zjeździe…

***

            Znów wiszę na 24 stanowisku pod monolityczną rysą, tylko tym razem jest wczesne popołudnie. Od czasy gdy byłem tu poprzednio minęły prawie 2 zimne i deszczowe tygodnie podczas których zdążyliśmy stracić już wszelką wiarę, że możemy wrócić z tego wyjazdu z czymś więcej niż długą litanią narzekań, tłumaczeń i wymówek. Magda wyruszyła w drogę powrotną do domu, więc zaatakowaliśmy z Łukaszem we dwóch. Ta próba nie zaczęła się dla nas dobrze. Pierwszego dnia wspinaliśmy się w parszywej pogodzie – mżawce i zimnicy – przez chwilę  myślałem nawet żeby odpuścić. Ale o dziwo wszystko poszło zgodnie z planem. Poprowadziłem płyty do Black Heart a teraz Łukasz prze jak czołg siłowymi zacięciami i rysami. Czasem przebąkuje coś o zmianie a wtedy wzdrygam się na myśl o przejściu z ciepłej kurtki w tryb wspinaczkowy, ale na szczęście Gruby ma swój dzień  i łoi dalej. Potem raz spada, poprawia wyciąg, potem znowu prowadzi. Uśmiechamy się obaj szeroko gdy spotykamy się na 26. stanowisku. Nad nami teoretycznie łatwiejszy już teren, wygląda, że ściana zaraz przełamie się i odpuści trochę…

Biwak na Black Heart po raz drugi

Biwak na Black Heart po raz drugi

***

            Walka o kolejną długość liny trwa dobrą godzinę. Czekam cierpliwie w małej niszy w której na głowę leje mi się woda ze śniegu topiącego się w kominku powyżej. Komunikaty dochodzące do mnie z góry nie napawają optymizmem. Słyszę że „Jest po nas” i że mój partner „Nie ma nawet pomysłu jak to zrobić.” Lina wysuwa się z przyrządu po centymetrze. Pomagam jak mogę – zaklinam skałę, mówię do liny, przekazuję w górę pozytywną energię i odwołuję się do wszystkich znanych mi koncepcji indywidualnej i zbiorowej sprawiedliwości. No czy tym razem nie mogłoby po prostu się udać? W końcu słyszę zbawienne „Auto!” Dopinam małpy i zasuwam po linie przyglądając się koszmarnie wyglądającej przerysie. Dochodzę do Łukasza, gratuluję mu. A wtedy dzieje się coś niezwykłego i w ustach najbardziej krytycznego wobec samego siebie wspinacza z którym kiedykolwiek wiązałem się liną słyszę słowa o których wiem, że wymówił je prawdopodobnie pierwszy raz w życiu:

 „Powoli zaczynam być z siebie zadowolony!”

"Powoli zaczynam być z siebie zadowolony"

„Powoli zaczynam być z siebie zadowolony”

***

            W ciemności czekam aż światełko nade mną zniknie za krawędzią ściany i po raz ostatni tego dnia będę musiał ruszać się do góry. Droga trzymało do ostatnich metrów, włączając w to rąbanie największym camalotem stopni w zalodzonym kominku tuż poniżej szczytu. I wreszcie jest! Zasypany śniegiem, wielki i płaski  jak stół. Nie do końca jeszcze wierzę, że to prawda. Topimy wodę na picie i kładziemy się w płachcie biwakowej na pioruńsko zimnych kamieniach. Podniecenie prawie nie pozwala spać. Krótka drzemka przeprowadza nas przez również krótką zimną, arktyczną noc. A potem następuje poranek: rozluźnienie, celebracje, radość…

Na szczycie Ula Łukasz hula ;)

Poranek, radość, zdjęcia…

***

            Spotkanie z chłopakami działa jak szpilka wbita w różowy balonik. Nie – to nie ich wina. Wprost przeciwnie – wyszli naprzeciw, zaczekali z obiadem, ściskali i gratulowali. Ale ich miny mówią wszystko. Maciek opowiada jak dwa razy wycofali się z Non Ce Due Senza Tre – włoskiej drogi  na Nalumasortoq. Za pierwszym razem padający śnieg, a potem kamień który trafił Siwego w twarz. Tego drugiego dnia łoili dalej, ale nie starczyło czasu i pary. Siwy opatruje przeorany kamieniem policzek. Czytamy prognozę pogody z sms-a z telefonu satelitarnego i wszyscy przygarbiamy się jeszcze mocniej niż zwykle. Wygląda, że to koniec zabawy. Do wyjazdu nie ma już szans na wspinanie. Kładziemy się do namiotów. Jestem strasznie przygnębiony. War and Poetry wyssała z nas siłę, a niepowodzenie chłopaków całą radość. Powinienem się cieszyć, zrobiliśmy drogę o której marzyliśmy – ale myśli krążą gdzieś zupełnie indziej. Do dupy z taką wyprawą, nie tak miało być! Czuję się winny – to ja ich namówiłem na te eskapadę. Trzeba było siedzieć w Europie, tam na pewno jest pogoda i wszyscy się wspinają…

Melancholia fiordów

Melancholia fiordów

***

            Na wpół przytomny budzę się o 5:00 rano i nerwowo rozglądam wokół nas. W kolebie pod Nalu jesteśmy tylko ja, Łukasz i rzeczy zostawione przez Siwego i Maćka. Wieje silny wiatr, jeszcze nie pada ale to raczej kwestia minut niż godzin. Niedobrze, bardzo niedobrze – chłopaki nie wrócili ze wspinania. Trzeba wstawać, wyjść, zobaczyć co z nimi! O północy wylądowaliśmy tu z powrotem z Łukaszem po wycofie z drogi Brytyjskiej. Ano tak – pogoda spłatała nam figla i nieoczekiwanie dała jeszcze jedną szansę w przeddzień rejsu powrotnego – jeszcze jeden ładny dzień. Postanowiliśmy zatem wszyscy naprzeć jeszcze raz. My na Left Pillar a chłopaki dokończyc przygodę z Non Ce Due Senza Tre. Nasza próba załamała się po czternastu wyciągach. Zmęczenie po zbyt krótkim odpoczynku po War nad Poetry bardzo spowolniło nasze tempo. A potem kompletnie zalane rysy sprowadziły wspinaczkę do bezsensownego przepinania się po camalotach w terenie który innym razem byłby nietrudną klasyką. Szczyt zdobyty w ten sposób nie sprawiłby nam frajdy, więc odpuściliśmy. Zjechaliśmy bez poczucia niesprawiedliwości i bez wielkiego żalu. Tego dnia taniec na wierzchołku Nalu należał się i to bardzo, ale komu innemu. Maciek i Siwy byli znacznie bardziej zdeterminowani aby dokończyć to co zaczęli. No właśnie – oby nie tylko za bardzo – gdzież oni są? Mija 28 godzin od kiedy się rozstaliśmy. Czuję jak gdzieś w środku rodzi się wielki lęk. Nagle zza kamienia wyłaniają się dwie znajome postacie. Uff, wszystko jest w porządku. No ale co – udało się?  Jeszcze chwilę trwam w niepewności ale kiedy słyszę wesołe „No jak wam poszło?” wiem już wszystko. Ktoś kto rozdaje gdzieś tam wysoko karty do gry ma też swoje lepsze dni – obudziłem się właśnie w jednym z nich.

Tym razem zwycięsko!

Tym razem zwycięsko!

***

–   Siwy – no jak było? Super, że załoiliście. Należało się Wam!

–   Też się cieszę. Teraz. Ale wiesz co – było mi tak źle i zimno że w zasadzie to nie czułem przyjemności chyba ani przez chwilę.  

Bohaterowie są zmęczeni

Bohaterowie są zmęczeni

 ***

 Fakty:

W lipcu 2013 brałem udział w wyprawie Akademiskiego Klubu Górskiego do Fiordu Tasermiut (południowa Grenlandia). Wyprawa działał  w składzie: Magdalena Aksman-Mirowska, Łukasz Mirowski, Paweł Pustelnik, Maciej Książczyk, Paweł Wojdyga.

Podczas 3-tygodniowego pobytu udało się nam zrobić:

  • Ulamertorsuaq – Geneva Diedre/War and Poetry (VI, 1000m, 5.12b RP) Łukasz Mirowski-Paweł Pustelnik ; 17-19.07.2013 – 2 dni + zjazdy 5h;
  • Nalumasortoq – Non Ce Due Senza Tre (VI, 700m, 5.11+R RP, 1xAF) Maciej Książczyk-Paweł Wojdyga; 21.07.2013, 28h non-stop

***

Powyższy tekst ukazał sie drukiem w magazynie GÓRY 9/2013

Na szybko…

Wróciłem! Dawno tyle nie wymarzłem, dawno tyle nie wyczekałem się na wspinanie i nigdy nie wtargałem mojego gorylego zadka na trudniejszy kamień. Więcej już wkrótce, o ile wcześniej nie wykończy mnie przejedzenie…

Mission accepted...

Mission accepted… Fot. Ł.Mirowski

Mission acomplished!

Mission acomplished! Fot. Ł.Mirowski

Greenland!

Krzyż boli od długich godzin spędzonych na fotelu przy biurku. Ciężka od myśli głowa napiera na kręgi a te zbijają się i wypychają na zewnątrz rozdzielające je dyski. A potem boli. Muszę wstać wyprostować gnaty. Przeciągam się. Siadam z powrotem. Palce jakieś takie mam nieswoje – odwykły od łapania skały – zamiast tego jadę po klawiaturze mojego komputera od prawa do lewa jak zawodowy pianista wygrywając kolejne linijki nikomu niepotrzebny tekstów i dokumentów. Myszka sprawnie krąży po stole – dżimejl, hotmejl, wirtualna – ostatnio zamiast pomiędzy klamami skaczę pomiędzy okienkami przeglądarki produkując dziesiątki wirtualnych listów. Zasypuję nimi całe otoczenie, prawdziwa mailowa zadymka. Wszędzie mnie pełno w tej przestrzeni elektronicznej komunikacji. Zamówić towar do apteki u przedstawiciela, ale zaraz zmiana tematu bo trzeba podpisać umowę na telefon satelitarny, koresponduję z firmą kurierską która wozi moje paczki do klientów ale muszę na już odpowiedzieć Siwemu w sprawie biletów na Grenlandię, jedna pani chce zwrócić krem w którym zepsuła się pompka – bardzo proszę, tylko chwileczkę bo właśnie PeZeta pyta o termin naszego wyjazdu, Allegro informuje, że właśnie zakończyło się ze sto moich aukcji, zaraz kliknę ponowienie ale moment bo najpierw trzeba wybrać ciuchy na wyprawę od sponsora. Kolejny mail – zawiadomienie o przeprowadzeniu kontroli… Wróć – niemożliwe! Nie teraz! Muszę chwilę pomyśleć, potrzebuję pięć minut. Żeby tylko nie zadzwonił telefon, rozmowy zajmują tyle czasu. Dzwoni…. Oby to coś ważnego! Czy widziałem prognozy na weekend? No widziałem – zgroza. Co robisz? Otwierasz sobie żyły w wannie? Łukasz daj spokój, mi też jest przykro, że nadszedł monsun, ale co ja poradzę. A poza tym i tak mi się tu wszystko na głowę wali…. Nie wspinałem się uczciwie już tak długo, że zupełnie mi to wszystko zobojętniało. Weekendowy wojownik po prostu utonął. W strugach deszczu i maili.

Jeden z niewielu wspinaczkowych weekendów tej wiosny. Zaskroniec Crack w Rudawach.

Jeden z niewielu wspinaczkowych weekendów tej wiosny. Kadr nie oddaje powagi drogi 😉 Fot. Ł.Mirowski

Ale każdy potop kiedyś się kończy i ten też zmierza do swego kresu. Co prawda szlag trafił szlifowanie formy ale co z tego, skoro zbliża się dzień wyjazdu który planowaliśmy od roku. Grenlandia! Przede mną miesiąc wakacji we Fiordzie Tasermiut. A tam wspinaczkowa Arkadia. Piękne skalne turnie w które wpatrywałem się od lat na zdjęciach w magazynach górskich. Pewnie pogoda nie będzie w jednej dziesiątej tak łaskawa jak w Yosemitach a inne atrakcje rejonu takie jak meszki i komary spowodują że nie raz jeszcze przeklnę ten urlop, ale cóż czynić gdy przygoda wzywa?

Będzie nas piątka. Może po krótce przedstawię. W pierwszym teamie mamy Maćka i Siwego. U progu wiosny lekarka kurująca tego drugiego z zapalenia płuc zapytała: „To pewnie cieszy się Pan, ze zima już się kończy?” „Ta zima to mój żywioł proszę Pani” – zabrzmiała odpowiedź. Siwy to nietuzinkowa postać która przebojem wdarła się w klubowe środowisko. Kobiety widzą w nim subtelnego amanta, a mężczyźni doceniają bezkompromisowe poczucie humoru którego egzemplifikacją było odrąbanie bratu palca siekierą. Siwy jest człowiekiem zasad. Odmówił wpisana sobie do wykazu zimowego przejścia Ła-Py na Zerwie w zespole z Tatanką, mimo, że wytrawersowali tam gdzie wszyscy, ale jak sam mówi to nie ma znaczenia, bo alpinizm polega na wchodzeniu na szczyty. W zasadzie na tym monolicie uczynnego i łagodnego dla przyjaciół ale twardego gdy należy człowieka gór widnieje jedno tylko pęknięcie. Otóż jest Siwy wyjątkowym gburem. Jego mrukowatość miała ponoć doprowadzić kiedyś do sytuacji w której jadąc na Frankenjurę nie odezwał się do swojego partnera w samochodzie ani jednym słowem aż do momentu gdy znaleźli się na autostradzie za Wrocławiem. Tam postanowił otworzyć się trochę i wydusił z siebie komunikat złożony z dwóch wyrazów: „Chcesz sikać?” Funkcja na wyprawie: oprawca ryb i innych stworzeń.

photo(2)

Siwy przygotowany na Grenlandię; fot Ł.Mirowski

Na temat Maćka nie znam zabawnych historii, ale w telewizji zapytany o swoją rolę na wyprawie zeznał, że jemu w udziale przypadła wędka. I tak będzie! Funkcja na wyprawie: poławiacz.

Na drugim końcu mojej liny przywiązany będzie Łukasz. Prawdopodobnie najbardziej zawzięty wspinacz jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi. Absolutny brak akceptacji dla własnych słabości połączony z ewidentnym zacięciem masochistycznym i postępującym uzależnieniem od słodyczy zdają się prowadzić go prostą drogą do bram szaleństwa. Jedyna pociecha, że droga ta wiedzie przez góry, których być może wystarczy by zatrzymać go wystarczająco długo. Łukasz trenuje aż padnie, gdy pada stwierdza że jest słaby, a powodowany tym smutek koi młócąc na raz torcik bezowy w ulubionej cukierni. Ów symboliczny akt ma na celu nakarmienie wyimaginowanego grubasa którego ten zawodnik wiecznie widzi w sobie, choć tak naprawdę gdyby nawet pułkownik Kuklinowski przypiekał mu boczki jak Kmicicowi to nie wytopiłby więcej tłuszczu niż na małą jajecznicę. Łukasz szybko podejmuje decyzje i nie cofa się przed żadnymi trudnościami. Wspinaliśmy się razem w Alpach, latem zeszłego roku. Partner zniknął gdzieś nad stanowiskiem, na którym staliśmy z Magdą. Krzyknął że wchodzi w ciasny komin a potem lina zaczęła powoli po centymetrze przesuwać się do góry. A potem po centymetrze w dół. I tak na zmianę dobre 10 minut. Po chwili usłyszeliśmy: „Nie mieszczę się w komin, muszę zostawić sprzęt!” Potem lina znów poruszała się do góry i znów w dół. Po kolejnych kilku minutach doszedł nas następny komunikat: „Strasznie ciasno, muszę się rozebrać!” Wymieniliśmy z Magdą czujne spojrzenia i dalej marzliśmy sobie na stanowisku. A lina robaczkowała do góry … a potem z powrotem w dół. I wtedy usłyszałem najbardziej dramatyczną deklarację jaką kiedykolwiek złożył w górach mój wspinaczkowy partner: „Ku…a! Nie mogę się zmieścić. Zdejmuję uprząż!” Funkcja na wyprawie: przodownik.

alpy

Alpy 2012, po tym jak Łukasz nie zdjął jednak uprzęży; fot. arch Ł.Mirowski

O Magdzie nie będę pisać zbyt dużo, bo tyle o ile akapit dotyczący Łukasza potraktować mogę jako subtelny rewanż za złośliwe komentarze dotyczące mojego sentymentu do Rzędkowic, to w kwestii żony o żartach mowy być nie może i mogłoby skończyć się knockdownem – na mnie. I dobrze, sam postąpiłbym podobnie. Napiszę więc tylko, że Magda to promienna i odważna kobieta. Dotychczas za wzorzec kobiecej odwagi uznawałem Celine Dion która podpisała kiedyś kontrakt na 600 koncertów w Las Vegas w ciągu 3 lat. Kontrakt, który podpisała w zeszłym roku Magda uznaję za po wielokroć większe wyzwanie. Funkcja na wyprawie: dyrektor bazy.

No i na koniec ja – trzeci z lewej – czyli w tym wypadku po środku. Funkcja na wyprawie: zwykły goryl.

Cel - zatańczyć na szczycie Ula; fot Den Dzjow - fotosmundo.net

Cel na ten rok – zatańczyć na szczycie Ula; fot Den Dzjow – fotosmundo.net

PS:

Wyjazd już jutro. Pierwszy przystanek Kopenhaga. Przy przepychaniu monstrualnego nadbagażu z pewnością przyda się nieodparty urok osobisty Siwego. A potem tysiąc sto lat po Eryku Rudym lądujemy na Grenlandii. Trzymajcie kciuki! Następny wpis po powrocie.

The National

Jest kilka takich rzeczy które same w sobie nie mają ze wspinaniem nic wspólnego, ale trudno wyobrazić sobie wspinanie bez nich. Wolfgang Gullich zwykł mawiać, że taką rzeczą jest parzenie kawy. Truizmem jest, że w tym katalogu znajduje się też muzyka. Dla mnie ta ostatnia ma czasem zupełnie magiczny wpływ na stan ducha. W trudnych chwilach potrafi przenieść nas w świat innych emocji zagłuszając szalejące w głowie lęki, pozwala odetchnąć i zebrać myśli.

Po tej krótkiej inwokacji – dziś mały kącik muzyczny. A jest ku temu okazja. Wyszła właśnie nowa płyta nowojorskiej grupy The National. Poprzednia – High Violet – była dla mnie odkryciem i długie miesiące nie opuszczała odtwarzacza w moim samochodzie, stając się kolejnym przyczynkiem do niepunktualności. Po prostu znacznie trudniej było mi wysiąść z auta kiedy wypełniało je melancholijne brzmienie The National. Zdarzyło mi się w ten sposób spędzać długie chwile na parkingu pod domem… Klimat, mocna sekcja rytmiczna i gitarowy zgiełk przywodzą na na myśl utwory Joy Division, do tego charyzmatyczny wokal Matta Berningera i dopracowane muzycznie kompozycje. Zdecydowanie polecam i w dzień dziecka dzieciom małym, dużym i bardzo dużym – czyli wszystkim – dedykuję!

Tu odrobina koncertowego szaleństwa z Glastonbury. Terrible Love z płyty High Violet. Chórki jakby żywcem wyjęte z utworów Sigur Ross:

 

I pierwszy singiel z nowej płyty – Trouble Will Find Me (mały na pierwszym planie rządzi!):

Do usłyszenia!

36/36

Lata lecą, zmieniamy się, czas ucieka niepostrzeżenie ale niektóre rzeczy są zawsze na swoim miejscu – takie same. Ani lepsze, ani gorsze – po prostu swojskie. Taka Łódź. Albo Rzędkowicki Matecznik.

Adaś na Pośredniej Turni jakoś na początku lat 90-tych.

Adaś na Pośredniej Turni jakoś na początku lat 90-tych.

Start o 10.30. Jesteśmy spóźnieni jakieś półtoroej godziny w stosunu do planów a do tego głowa strasznie ciąży po urodzinowym burbonie z porzedniego wieczora (dzieki za prezent!). Mimo tego pierwsze drogi idą szybko. Grendi dyryguje mną jak trener z bokserskiego narożnika. Wysoka owspinana zostaje ze wszystkich stron. Robimy trzy obite i trzy na własnej, w tym jednego strasznego brzydala. Cóż – nie co dzień usiecze się Bohuna. Jest sześc dróg. Sześc lat to chyba kres moich dziecięcych wspomnień. Wtedy jeszcze nie wiedziałem zbyt wiele o wspinaniu oprócz może tego że było to powazne zajecie którym zajmowali się dorośli – moi rodzice i prawie wszyscy ich znajomi. Teraz prawie wszyscy moi znajomi też zajmują się wspinaniem, ale nie wszyscy rozumieją dlaczego postanowiłem uczcić 36-te urodziny robiąc w Rzedkowicach tyleż samo dróg.

Z moim kuzynem Markiem w Rzędkach. Czuć tchnienie lat 80-tych.

Z moim kuzynem Markiem w Rzędkach. Czuć tchnienie lat 80-tych.

Trzy linie na Zegarowej i jedna na Turni Szefa. Dziesięć na liczniku. Nic specjalnego się nie dzieje. Kac powoli mija chociaż opuszczanie głowy poniżej linii ramion nadal jest bardzo ryzykowne. Jako dziesięciolatek miałem już za sobą pierwsze poważne doświadczenia wspinaczkowe. W zabawkowym zółtym kasku z daszkiem i w całościowej uprzęży uszytej własnoręcznie przez tatę zdobyłem Blocheńską na Górze Zborów – całkiem niedaleko od Matecznika. W zespole z koleżanką rówieśniczką, z pomocą rodziców rzecz jasna. Podobno niewiele wskazywało żebym miał jakoś szczególnie polubić to zajęcie. Problem z rówieśniczkami pozostał do dziś. 😉

Wędeczka na Solidarności. La Sportiva Kendo - bardzo dobre buty.

Wędeczka na Solidarności. La Sportiva Kendo – bardzo dobre buty.

Idziemy dalej. Krycha ty stary rowerze – nawet lubię te drogę. Bardziej za nazwę niż za drogę, ale lubię. Tym razem trochę mnie przytyka. Trzy razy cofam się na półkę zanim udaje mi się przytrzymać czujnego chwyciku. Pojawiają się pierwsze wątpliwości – coś słabo to wygląda – a do połowy jeszcze daleko. Na całe szczęście gładko robię nieznaną mi z nazwy drogę obok, a potem Filarek Studniska i mam już 14. Czternaście lat temu opuściliśmy Matecznik kierując się w nieznane – ku opisywanym w magazynach wspinaczkowych słynnym rejonom skałkowym. Było nas czterech – ja, Adaś, Lipon i Smuler. Koczowaliśmy w lasach Frankenjury, a potem zasiedliliśmy półki pod ogromnym okapem Face de Rat w mitycznym francuskim Ceuse. Mam takie poczucie, że tamta podróż ukształtowała nas wszystkich – na różne sposoby. Potem Adaś pojechał reprezentować Rzeczypospolitą na zawody do Włoch i w skałach zostaliśmy we trzech. W drodze powrotnej do domu rozdzieliliśmy się, żeby łatwiej łapać stopa. Tym sposobem pewnego razu pomagałem nawigować po niemieckich autostradach sympatycznemu Francuzowi który wybrał się swoim dostawczakiem w podróż do Czech dysponując wyłącznie mapą fizyczną Europy z naniesioną kredką przybliżona trasą przejazdu. Innym razem poznałem polskiego kierowcę ciężarówki który raczył mnie opowieściami o tym dlaczego wyśle swojego syna do wojska i tym samym uchroni go przed podejrzanym gejowskim środowiskiem studenckim. Takich rzeczy się nie zapomina.

Pod Baderem. "Dobra chłopaki, wyciągajcie linę..."

Pod Baderem. „Dobra chłopaki, wyciągajcie linę…”

Kilka dróg na Lechworze (Pokrzywkę robi sie teraz tylko z ekspresami!) i łoimy na Turni Kursantów. Asekurację przejął Przemek. Słońce dobrze przygrzewa a ja zapomniałem o czapce (kto mnie widział choć raz – ten wie dlaczego to problem ;)). W stanie lekkiego przegrzania startuję w Bader-Meinchof. Najbardziej parszywy jurajski wyślizg jest jak zwykle w najwyższej formie. Czuję się jakbym obłapiał armaturę sanitarną. Toczę ciężki bój i prawie spadam. Wyłącznie lęk przed szyderą kolegów utrzymuje mnie na drodze. Wbijam zęby w skałę i jakoś kończę. Spuchnięte stopy proszą żebym już nie zakładał na nie butów wspinaczkowych. Ogólnie mam trochę dość. Na liczniku 18 dróg. Połowa. Rany jak to słońce daje. Osiemnaście lat temu przypadał chyba ostatni sezon kiedy wspinałem się lepiej od własnego młodszego brata. W skały jeździliśmy wówczas z naszym serdecznym kumplem który występował pod pseudonimem Kołczu – co potwierdzała z duma noszona koszulka. Kołczu wprowadzał do zespołu trochę kibicowskiego fermentu spod znaku Darka Szpakowskiego, co zresztą kultywuje w sobie do dziś (pozdro!). Kręciliśmy się wówczas z Kołczem pod Baderem dywagując czy Młody nie zrobi sobie aby krzywdy i czy jest gotów żeby zacząć prowadzić takie drogi kiedy zza pleców dobiegło nas: „No dobra chłopaki, to wyciągajcie tą linę, idę!”. I w powietrzu dało się wyczuć że właśnie zaczyna się coś nowego.

Pod Lechworem. Od lewej: Kołczu, ja i Tomek Rudziński. Adaś z frontu.

Pod Lechworem. Od lewej: Kołczu, ja i Tomek Rudziński. Adaś z frontu.

Pojawia się Grendi, wyciąga mnie w cień z prażącego słońca i stanowczo nakazuje napierać dalej. Robimy Zacięcie Ślązaków – spotykam nawet ślady magnezji – super że ktoś czasem chodzi te ładną drogę. Zacięcie Ślązaków zrobił kiedy solo bez znajomości łódzki Samson – czyli Brzózon. Był to sezon w którym z pobudek których dziś nie jestem już w stanie sobie przypomnieć ufarbowaliśmy włosy. Ja na przykład miałem czerwone. To znaczy chciałem mieć bo potem były rude a potem farba zmyła się do cna. I pozostał tleniony blond. Pani w sklepiku w Podlesicach nie zwracała się do mnie wówczas inaczej niż „Złociutki!” – co nawiązywało do tego co działo się na mojej głowie. Brzózon miał niebieskie, a ponieważ nie zatroszczył się o nowy image przed przyjazdem w skały to ceremonia zmiany koloru odbyła się w najpopularniejszej wówczas klubokawiarni w okolicy czyli Barze pod Skałką. Tradycyjnie o mało nie skończyło się bitką z miejscowymi, którzy z kolorów najbardziej cenili sobie truskawkowy.

Brzózon farbowany w Barze pod Skałką. Uwagę zwraca spojrzenie Szymona i pusta flaszka. Znaczy, ze już po hejnale.

Brzózon farbowany w Barze pod Skałką. Uwagę zwraca spojrzenie Szymona i pusta flaszka. Znaczy, ze już po hejnale.

No dobra – czas finiszować z tym moim projekcikiem. Po raz tysiąc dwieście pięćdziesiąty pierwszy w życiu robię  Skorka-Wacha na Lechworze – jak zwykle z resztą z przyjemnością. Drepczemy w kierunku Okiennika. Na koniec czeka mnie kilka perełek. Nikodemówka, Kant Flaszki. Niech mówią co chcą – to naprawdę piękne drogi. Przebiegamy Słoneczny Trawers, a potem Przez Trumnę – czyli środek Okiennika. Tu smutna refleksja – to kolejna tradycyjna droga którą ktoś wykastrował wbijając obok pancernych mostów skalnych rządek ringów – tak się nie robi. Mija ósma godzina wspinania. Dzień powoli kończyć czas.  Wbijam się w Zemstę Kurdupla – nieodżałowanego Jasia Nabrdalika. Mam 35 dróg. Trzydziesty piąty rok mojego życia wspominam bardzo dobrze. Dużo się wspinałem. W piachach, trochę w Alpach, potem w Yosemitach. Wszystko spina się klamrą. Nie dalej jak dzień wcześniej dostałem od Grendiego SMSa: „Jak szukasz partnera na 36 dróg to podobnie jak na Nosie możesz na mnie liczyć”. Dzięki!

No i ta ostatnia – finał dnia, wisienka na urodzinowym torciku. Przede mną niekwestionowany król rzędkowickich klasyków. Numer trzydzieści sześć. To moja cyfra. To ja. Lewa noga wysoko, prawa w powietrzu, strzałka, prawa ręka do kieszonki –  trzyma! Dalej po klamkach do góry. Małe sapnięcie na koniec. Z Magnetowidu spaść po prostu nie wypada. A od własnych korzeni nie sposób uciec. Jestem kim jestem i całkiem mi z tym dobrze. A grunt to sentyment – psia mać!

Strzałka na Magnetowidzie '95r.

Strzałka na Magnetowidzie ’95r.

PS:

Grendi, Przemek, Michał – wielkie dzięki za asekurację tego dnia!

I’ve got live!

To jest tzw. wpis w międzyczasie. Chodzi o to, że miałem kiedyś mój piękny, wygodny błękitny termarest. A przyjaciele mieli torbę a w niej dorobek życia. I mój piękny błękitny termarest. A teraz już nie mamy. Przyjaciele zwłaszcza. Diabeł nadał te linie lotnicze. Pozostaje już tylko taka pociecha jaką ma dla nas Nina Simone. Czym mniej mamy tym mniej można nam zabrać. Tym którzy mieli, a teraz już nie mają tę muzykę dedykuję: