Melancholia Fiordów

Melancholia fiordów

***

            Samotna ławeczka przy pasie startowym lotniska Narsarsuaq jasno komunikuje że jesteśmy w miejscu w którym śledzenie ruchu samolotów jest jedną z nielicznych dostępnych rozrywek. Nieruchomy krajobraz złożony z niższych i wyższych wzgórz pokrytych śniegiem lub niską roślinnością, zatoczek fiordu z przepływającymi górami lodowymi oraz zagubionego pośród nich małego terminala lotniska wypełnia moją definicję końca świata. Wokół rozpościera się pustkowie – przestrzeń której skalę odczuwamy ale naprawdę możemy ją ocenić dopiero kiedy zaczynami się przemieszczać. Spacerujemy po smętnej dość okolicy.  Pomijając te kilka domów i baraków rozrzuconych wokół lotniska otacza nas ogromne nic. Pory dnia zlewają się ze sobą – jasność przechodzi w szarość, a ta znów w jasność. Wylądowaliśmy właśnie na Grenlandii, tu rozpoczyna się wyprawa, którą planowaliśmy od roku. Zamiast ekscytacji czuję niepokój. Po co znaleźliśmy się w tym na pierwszy rzut oka malo przyjaznym miejscu?  Czy naprawdę znajdziemy tu spełnienie swoich wspinaczkowych marzeń?

Samotna ławeczka w Narsarsuaq

Samotna ławeczka w Narsarsuaq

***

            Dwa dni później mała łódź którą wynajęliśmy w Nanortalik pruje ku wejściu do Fiordu Tasermiut. Pofalowane morze sprawia, że rejs przypomina jazdę po kiepskich polskich drogach. Co rusz podskakujemy do góry by zaraz boleśnie spaść w dół. Na naszych skipperach – dwójce młodych Innuitów – głuche uderzenia dna łodzi o twardą jak asfalt przy tej prędkości wodę nie robią większego wrażenia. Uśmiechają się widząc jak przeżywamy każdy podryg naszej łupinki niczym kolejny zakręt kolejki w lunaparku. A wokół nas rozpoczynają się coraz bardziej niewiarygodne krajobrazy. Czym dalej zagłębiamy się w nasz fiord tym piękniejsze, prostopadle położone do niego górskie doliny otwierają się przed nami. Wreszcie zaczyna docierać do mnie, że zbliżamy się do celu naszej podróży, a całe zamieszanie i wysiłek organizacyjny ostatnich miesięcy nabierać zaczynają jakiegoś sensu. Wspomnienie poprzedniego dnia i niełatwych kontaktów z Nielsem – sztywnym jak tyczka zarówno w posturze jak i wszelkich targach Duńczykiem z agencji turystycznej w Nanortalik odchodzi w niepamięć jak zły sen. Mamy piękną pogodę, słońce nadaje morskiej wodzie pocztówkowego koloru. Otwieram się na otaczające mnie fantastyczny melanż turkusowych zatoczek, ośnieżonych szczytów i zielonych łąk i staram się chłonąć całym sobą te zapowiedź przygody. Radość bycia zastępuje dotychczasowy stres. Godzinę później lądujemy na piaszczystej plaży. Łódź odpływa, a my zostajemy zupełnie sami. Nasza piątka i ponad dwieście kilo bagażu podzielonego na beczki, torby i plecaki. Zaraz ponad nami z chmur wyrasta niesamowity skalny cylinder. Pierwszy widok Ulamertorsuaq po prostu onieśmiela  i sprawia że krew krąży szybciej niż zwykle. Tak, po to tu przyjechaliśmy. Do roboty!

Baza w Tasermiut

Nieprawdopodobny cylinder skalny Ulamertorsuaq. Nasz cel.

Nieprawdopodobny cylinder skalny Ulamertorsuaq. Nasz cel.

***

            Zbliża się godzina 23:00 a wraz z nią i zachód słońca. Siedzimy z Magdą i Łukaszem na półce Black Heart pośrodku zachodniej ściany Ulamertorsuaq. Za nami piętnaście wyciągów płytowej wspinaczki. Chwila i otoczenie w jakim się znajdujemy są po prostu niesamowite. To najbardziej niezwykła sceneria w jakiej przyszło mi kiedykolwiek biwakować w górach. Pod naszymi stopami, tak blisko że ma się wrażenie że jest to na wyciągnięcie ręki  rozpościera się dywan chmur. Jest tak plastyczny że czuję jakbym mógł prosto z naszej półeczki miękko zeskoczyć na niego a potem przewędrować na inną górę która gdzieś daleko podobnie jak nasza przebija się przez tę płaszczyznę. Daje to abstrakcyjne w tym miejscu poczucie bezpieczeństwa. Choć chłód przypomina o nadchodzącej nocy a zmęczenie po kilkunastu poprowadzonych tego dnia wyciągach daje o sobie znać wpadam w lekką euforię. Uśmiecham się i staram przeciągać w nieskończoność ten moment. Dotąd trudno było na tej wyprawie o takie chwile satysfakcji. Rozgrzewka pierwszego dnia po przyjeździe na kilkunastu wyciągach drogi Moby-Dick rozczarowywała kiepską jakością skały.  A potem tydzień wymuszonej złą pogodą bezczynności w bazie, która musiała sprawić, że w głowie zalęgły się pierwsze trudne pytania o sens: wielka wyprawa, wielkie słowa a ja jestem prostym wspinaczem i przyjechałem się wspinać – tylko tyle! Ale ten moment tu na półce wynagradza wszystko i przywraca wiarę. Gotujemy wodę, jemy liofy a potem mościmy się we trójkę na niezbyt wygodnym biwaku. To będzie krótki sen, trzeba wstać wcześnie. Jutro szychta Łukasza i może szczyt? Co prawda druga połowa War and Poetry znana jest z dużego ciągu siłowych rys, ale może nie taki diabeł straszny?

Późna pora w ścianie Ula

Późna pora w ścianie Ula

Biwak w morzu chmur

Biwak w morzu chmur

***

            Dobrych kilka minut wiszę dopięty do małp na końcu poręczówki na 24. stanowisku naszej drogi. Ciało rytmicznie buja się w przód i w tył a gdzieś w środku mnie toczy się bój tak zaciekły że odbieram go jako fizycznie bolesny. Co prawda podszedłem tu tylko po to żeby zdjąć linę i założyć zjazd, który rozpocznie nasz odwrót, ale to jest ten ostatni moment kiedy możemy jeszcze zmienić plan. Wszystkie racjonalne impulsy które generuje moja głowa mówią: „Uciekać! Jesteśmy fizycznie skończeni, nie mamy szans, to przestaje być bezpieczne.” Ale dusza nie godzi się z tą jawną niesprawiedliwością: „Dlaczego, przecież sporo daliśmy z siebie aby się tu znaleźć, po to biwakowaliśmy jeszcze raz licząc że noc pozwoli zregenerować siły, przecież do końca jest tylko 6 głupich wyciągów!” Wzrok utkwiony w pięćdziesięciometrowej rysie przecinającej płytę ponad mną stara się wydrzeć ścianie jak najwięcej informacji o tym jej fragmencie. Wyciąg sprawia wrażenie długiego i mocno spionowanego. Co robić? Bój w centrum dowodzenia trwa w najlepsze: „Czy tam naprawdę jest trudno czy to tylko ten mały tchórz w środku broni się przed dowiązaniem z powrotem liny do uprzęży?” W końcu szala przechyla się. Podobno to zdolność podejmowania decyzji wyróżnia nas ludzi. Tylko nie zawsze jesteśmy z nich dumni…

Łukasz w szerokich formacjach na War and Potery/Geneva Diedre

Łukasz w szerokich formacjach na War and Potery/Geneva Diedre

***

Pierwsze zjazdy wykonujemy w milczeniu. Magda uśmiecha się delikatnie jakby chciała powiedzieć „Hej, trochę szkoda, ale przecież nic się nie stało!” Mam strasznego kaca. Patrzę w Łukasza i nie wytrzymuję:

„Nie masz niesmaku?”

Nie zdążyłem urgyźć się w język, znam doskonale odpowiedź bez pytania. Pada tyko krótkie: „Mam!”  Godzinę potem przychodzi małe ukojenie sumienia. Zasypiamy na stanowiskach, jesteśmy wykończeni. Zimno, pierwszy od wielu dni wysiłek i brak rozruszania dokonały dzieła zniszczenia. W końcu stajemy pod ścianą i odzyskujemy rezon.

  „Gruby! Nic to! Przynajmniej wiemy że się da. Trzeba tylko chwile odpocząć. Wracamy tu! Choćby za 2-3 dni.”

 

W jak wycof! Magda na ostatnim zjeździe...

W jak wycof! Magda na ostatnim zjeździe…

***

            Znów wiszę na 24 stanowisku pod monolityczną rysą, tylko tym razem jest wczesne popołudnie. Od czasy gdy byłem tu poprzednio minęły prawie 2 zimne i deszczowe tygodnie podczas których zdążyliśmy stracić już wszelką wiarę, że możemy wrócić z tego wyjazdu z czymś więcej niż długą litanią narzekań, tłumaczeń i wymówek. Magda wyruszyła w drogę powrotną do domu, więc zaatakowaliśmy z Łukaszem we dwóch. Ta próba nie zaczęła się dla nas dobrze. Pierwszego dnia wspinaliśmy się w parszywej pogodzie – mżawce i zimnicy – przez chwilę  myślałem nawet żeby odpuścić. Ale o dziwo wszystko poszło zgodnie z planem. Poprowadziłem płyty do Black Heart a teraz Łukasz prze jak czołg siłowymi zacięciami i rysami. Czasem przebąkuje coś o zmianie a wtedy wzdrygam się na myśl o przejściu z ciepłej kurtki w tryb wspinaczkowy, ale na szczęście Gruby ma swój dzień  i łoi dalej. Potem raz spada, poprawia wyciąg, potem znowu prowadzi. Uśmiechamy się obaj szeroko gdy spotykamy się na 26. stanowisku. Nad nami teoretycznie łatwiejszy już teren, wygląda, że ściana zaraz przełamie się i odpuści trochę…

Biwak na Black Heart po raz drugi

Biwak na Black Heart po raz drugi

***

            Walka o kolejną długość liny trwa dobrą godzinę. Czekam cierpliwie w małej niszy w której na głowę leje mi się woda ze śniegu topiącego się w kominku powyżej. Komunikaty dochodzące do mnie z góry nie napawają optymizmem. Słyszę że „Jest po nas” i że mój partner „Nie ma nawet pomysłu jak to zrobić.” Lina wysuwa się z przyrządu po centymetrze. Pomagam jak mogę – zaklinam skałę, mówię do liny, przekazuję w górę pozytywną energię i odwołuję się do wszystkich znanych mi koncepcji indywidualnej i zbiorowej sprawiedliwości. No czy tym razem nie mogłoby po prostu się udać? W końcu słyszę zbawienne „Auto!” Dopinam małpy i zasuwam po linie przyglądając się koszmarnie wyglądającej przerysie. Dochodzę do Łukasza, gratuluję mu. A wtedy dzieje się coś niezwykłego i w ustach najbardziej krytycznego wobec samego siebie wspinacza z którym kiedykolwiek wiązałem się liną słyszę słowa o których wiem, że wymówił je prawdopodobnie pierwszy raz w życiu:

 „Powoli zaczynam być z siebie zadowolony!”

"Powoli zaczynam być z siebie zadowolony"

„Powoli zaczynam być z siebie zadowolony”

***

            W ciemności czekam aż światełko nade mną zniknie za krawędzią ściany i po raz ostatni tego dnia będę musiał ruszać się do góry. Droga trzymało do ostatnich metrów, włączając w to rąbanie największym camalotem stopni w zalodzonym kominku tuż poniżej szczytu. I wreszcie jest! Zasypany śniegiem, wielki i płaski  jak stół. Nie do końca jeszcze wierzę, że to prawda. Topimy wodę na picie i kładziemy się w płachcie biwakowej na pioruńsko zimnych kamieniach. Podniecenie prawie nie pozwala spać. Krótka drzemka przeprowadza nas przez również krótką zimną, arktyczną noc. A potem następuje poranek: rozluźnienie, celebracje, radość…

Na szczycie Ula Łukasz hula ;)

Poranek, radość, zdjęcia…

***

            Spotkanie z chłopakami działa jak szpilka wbita w różowy balonik. Nie – to nie ich wina. Wprost przeciwnie – wyszli naprzeciw, zaczekali z obiadem, ściskali i gratulowali. Ale ich miny mówią wszystko. Maciek opowiada jak dwa razy wycofali się z Non Ce Due Senza Tre – włoskiej drogi  na Nalumasortoq. Za pierwszym razem padający śnieg, a potem kamień który trafił Siwego w twarz. Tego drugiego dnia łoili dalej, ale nie starczyło czasu i pary. Siwy opatruje przeorany kamieniem policzek. Czytamy prognozę pogody z sms-a z telefonu satelitarnego i wszyscy przygarbiamy się jeszcze mocniej niż zwykle. Wygląda, że to koniec zabawy. Do wyjazdu nie ma już szans na wspinanie. Kładziemy się do namiotów. Jestem strasznie przygnębiony. War and Poetry wyssała z nas siłę, a niepowodzenie chłopaków całą radość. Powinienem się cieszyć, zrobiliśmy drogę o której marzyliśmy – ale myśli krążą gdzieś zupełnie indziej. Do dupy z taką wyprawą, nie tak miało być! Czuję się winny – to ja ich namówiłem na te eskapadę. Trzeba było siedzieć w Europie, tam na pewno jest pogoda i wszyscy się wspinają…

Melancholia fiordów

Melancholia fiordów

***

            Na wpół przytomny budzę się o 5:00 rano i nerwowo rozglądam wokół nas. W kolebie pod Nalu jesteśmy tylko ja, Łukasz i rzeczy zostawione przez Siwego i Maćka. Wieje silny wiatr, jeszcze nie pada ale to raczej kwestia minut niż godzin. Niedobrze, bardzo niedobrze – chłopaki nie wrócili ze wspinania. Trzeba wstawać, wyjść, zobaczyć co z nimi! O północy wylądowaliśmy tu z powrotem z Łukaszem po wycofie z drogi Brytyjskiej. Ano tak – pogoda spłatała nam figla i nieoczekiwanie dała jeszcze jedną szansę w przeddzień rejsu powrotnego – jeszcze jeden ładny dzień. Postanowiliśmy zatem wszyscy naprzeć jeszcze raz. My na Left Pillar a chłopaki dokończyc przygodę z Non Ce Due Senza Tre. Nasza próba załamała się po czternastu wyciągach. Zmęczenie po zbyt krótkim odpoczynku po War nad Poetry bardzo spowolniło nasze tempo. A potem kompletnie zalane rysy sprowadziły wspinaczkę do bezsensownego przepinania się po camalotach w terenie który innym razem byłby nietrudną klasyką. Szczyt zdobyty w ten sposób nie sprawiłby nam frajdy, więc odpuściliśmy. Zjechaliśmy bez poczucia niesprawiedliwości i bez wielkiego żalu. Tego dnia taniec na wierzchołku Nalu należał się i to bardzo, ale komu innemu. Maciek i Siwy byli znacznie bardziej zdeterminowani aby dokończyć to co zaczęli. No właśnie – oby nie tylko za bardzo – gdzież oni są? Mija 28 godzin od kiedy się rozstaliśmy. Czuję jak gdzieś w środku rodzi się wielki lęk. Nagle zza kamienia wyłaniają się dwie znajome postacie. Uff, wszystko jest w porządku. No ale co – udało się?  Jeszcze chwilę trwam w niepewności ale kiedy słyszę wesołe „No jak wam poszło?” wiem już wszystko. Ktoś kto rozdaje gdzieś tam wysoko karty do gry ma też swoje lepsze dni – obudziłem się właśnie w jednym z nich.

Tym razem zwycięsko!

Tym razem zwycięsko!

***

–   Siwy – no jak było? Super, że załoiliście. Należało się Wam!

–   Też się cieszę. Teraz. Ale wiesz co – było mi tak źle i zimno że w zasadzie to nie czułem przyjemności chyba ani przez chwilę.  

Bohaterowie są zmęczeni

Bohaterowie są zmęczeni

 ***

 Fakty:

W lipcu 2013 brałem udział w wyprawie Akademiskiego Klubu Górskiego do Fiordu Tasermiut (południowa Grenlandia). Wyprawa działał  w składzie: Magdalena Aksman-Mirowska, Łukasz Mirowski, Paweł Pustelnik, Maciej Książczyk, Paweł Wojdyga.

Podczas 3-tygodniowego pobytu udało się nam zrobić:

  • Ulamertorsuaq – Geneva Diedre/War and Poetry (VI, 1000m, 5.12b RP) Łukasz Mirowski-Paweł Pustelnik ; 17-19.07.2013 – 2 dni + zjazdy 5h;
  • Nalumasortoq – Non Ce Due Senza Tre (VI, 700m, 5.11+R RP, 1xAF) Maciej Książczyk-Paweł Wojdyga; 21.07.2013, 28h non-stop

***

Powyższy tekst ukazał sie drukiem w magazynie GÓRY 9/2013

Dodaj komentarz