Nie jest dobrze marzycielem być. Źle, gdy nim choćby dotkniesz skały – snujesz plany i tworzysz wizje. Gdy wyobrażamy sobie ściany, góry i przechwyty i nas na nich, herosów na miarę swoich możliwości, każdy z własnym Everestem. Gdy w nocy nim budzik zadzwoni by wywlec brutalnie ze śpiwora pod zamkniętymi jeszcze powiekami pojawiają się obrazy: nas oswajających niemożliwe a potem machających do świata z wierzchołka tej czy innej turni. A mamy przecież nawet słowa pozwalające lepiej żyć z tą przypadłością. To nie pycha, duma czy megalomania – tylko wizualizacja i motywacja – mówią nam. A potem brniemy dalej, zatrzymując te projekcje ze sobą jak talizmany, by pchały nas na upragnione szczyty. I stają się one czymś prawie materialnym, małym skarbem schowanym głęboko w kieszeni, z którym bardzo trudno się rozstać.
***
Zmrok zapada nad ponurym żlebem którym podchodzę drugą już godzinę. Martwię się późną porą, ale jednocześnie cieszę, że ciemność uwolni mnie od przygnębiającego widoku tego co mnie otacza. Są miejsca, która wyglądają lepiej gdy mniej je widać. Jestem z Łodzi, znam to dobrze – mroczny, księżycowy krajobraz w którym się znalazłem nie jest w tym sensie żadną nowością. Strome, czarne i osypujące się piarżysko poprzetykane jest skalnymi żebrami zbudowanymi z plastrów brunatnego granitu, cienkich czasem jak kartki papieru. Na pierwszy rzut oka wygląda to jakby rozpaść miało się od zwykłego dotknięcia, ale jakimś cudem całość zachowuje jaką taką stabilność, co niekiedy pozwala wspinać się jedynkowo-dwójkowymi filarkami. Wspinanie jest szybsze niż podchodzenie środkiem żlebu, bo ten działa jak ruchome schody, tylko jadące w kierunku przeciwnym. Kiedy stajesz – suniesz w dół, kiedy przebierasz nogami stoisz w miejscu, żeby ruszyć do góry trzeba próbować przemieszczać się dalekimi susami. Więc niekiedy mielę czarny piach pod nogami, innym razem przeskakuję na mokre od deszczu żeberka i pnę się powoli ku szczytowi tej koszmarnej formacji. Gdzieś tam czekać powinien upragniony biwak, jedzenie, odpoczynek. Mija osiem godzin od kiedy opuściliśmy naszą bazę w Kara-Su. Gdzieś nade mną majaczy kształt wschodniej ściany Pik 4810 – ostatni już chyba cel na wyprawie, na której dotąd nic jeszcze się nie udało. Ostatnia szansa naszej trójki, żeby nie wracać stąd pokonanymi. Szczyt piękny i niedostępny, jeden z tych który wystarczy zobaczyć raz, żeby zamarzyć.
***
W świetle czołówki pojawia mała platforemka biwakowa wykopana na przełączce u stóp filara którym jutro mamy się wspinać. Świeci! To znaczy wygląda to jakby paliła się tam jakaś lampka albo świeczka. Nie mogę dojrzeć, bo deszcz rozmywają widok. Ostrożnie podchodzę bliżej. Nie ma tam lampki, blask latarki odbija spore zawiniątko czegoś w alu-folii. Nagle serce staje mi w przełyku a ja zatrzymuję się kompletnie zamurowany. Kształt ma wymiary … człowieka. Sparaliżowany tą myślą nie potrafię ruszyć się dalej. Czyżby właśnie spełnił się koszmar o którym rozmawialiśmy? Natrafiłem na ludzkie zwłoki? Wypadek w którym zginęło 3 wspinaczy rosyjskich wydarzył się tydzień temu właśnie gdzieś tu. Była akcja po ciała, był helikopter, ale może? Spoglądam w dół żlebu: Zawrócić? Nie podchodzić? Zmuszam się i wykonuje kilkanaście kroków bliżej. Ufff.. To tylko duży rulon alu-maty zostawiony przez inny zespół. Zrzucam plecak, kładę się w płachcie biwakowej i próbuję dojść źródła paniki która na chwilę zamieniła mnie w kamienny posąg. Wspinanie się drogą która była całkiem niedawno niemym świadkiem tragedii powodowało od początku bardzo mieszane uczucia. Ale ostatecznie zdecydowaliśmy się pójść. Każda decyzja niesie swoje konsekwencje. Te, których chcieliśmy uniknąć właśnie stały się całkiem realne. Wyobraźnia pracuje, wypełnia martwe teraz miejsce obrazami. Śmierć chłopaków z Moskwy bardzo nas dotknęła. Czuję, że cały czas tkwi gdzieś z tyłu głowy, ciągle jest z nami. Trudno się z niej otrząsnąć, paraliżuje, powraca lękiem i niepokojem. Czy na pewno powinniśmy tu być?
***
Jestem sam. Zdałem sobie właśnie sprawę że pierwszy raz w ciągu tej wyprawy leżę oglądając gwiazdy. Chmury rozeszły się, a przede mną jak jakaś nieprawdopodobna projekcja odgrywa się spektakl sierpniowego nieba. Jest dynamiczne, trójwymiarowe – żywe! Zmienia się co chwilę, wciąga swoją głębią, absorbuje uwagę. W niewytłumaczalny sposób redukuje dotkliwe jeszcze przed chwilą poczucie osamotnienia. To mój własny, kirgiski „Solaris”. Czuję się jakby ktoś chciał mnie pocieszyć, dodać otuchy. Więc może nie jestem tu intruzem? Ogarnia mnie bardzo przyjemny i długo wyczekiwany spokój, poczucie zespolenia z miejscem w którym się znalazłem. Gwiazdy spadające w różnych sektorach nieboskłonu co rusz przenoszą wzrok w inne jego części. Od transcendencji przechodzę szybko w magię ludową: To co, czas na życzenia? Lecących z nieba punktów jest naprawdę sporo, więc pewnie zmieszczę się z kilkoma prośbami? No więc zacznijmy od tych najprostszych, plany na życie potem. Pierwsze życzenie: Gdzież oni do cholery są? Wiem, to pytanie nie życzenie ale wiadomo o co chodzi. Bardzo chciałbym żeby moi kumple już tu byli. Nie czekałem na chłopaków w żlebie żeby jeszcze za światła dziennego namierzyć miejsce biwaku. Znalazłem je bezbłędnie, ale teraz siedzę tu sam jak palec i jednoczę się na głodnego z wszechświatem. Czasem gdzieś obok czy nade mną pojawia się szczyt snopu światła czołówki, ale nie wygląda jakby się przybliżał. Oni chyba nie widzą mojej lampki bo dzielą nas liczne grańki i załomy skalne. Hałas walących się tuż obok z Pik Lomo lawin kamiennych skutecznie niweczy wszystkie próby porozumienia się głosem. No ale drę się mimo tego, a potem świecę we wszystkie kierunki. A potem chowam na chwilę w śpiwór i przysypiam.A potem budzę żeby powtórzyć czynności. I tak dalej i dalej w te piękną kirgiską noc.
***
– Tutaj, tutaj – krzyczę w kierunku światełka które wyłoniło się z ciemności.
– Czekaj, zawołam Siwego. – odpowiada światło. Bo on nie chce już dalej iść. Powiedział, ze będzie się okopywał – mówi.
Bardzo lubię w tym całym wspinaniu to, że czasem chwile dramatyczne i komiczne żyją tu upakowane ciasno tuż obok siebie jak sąsiedzi w bloku z wielkiej płyty. Z kumplem naszym chyba słabo, ale jak u licha chciałby się okopać w tym stromym żlebie? Na stojąco? Za chwilę docierają do mnie obaj, odkładają wory i z łoskotem walą na matę obok mnie. Mina Łukasza nie mówi nic dobrego. Siwy spokojny, ale wygląda jakby właśnie przepłynął wpław Styks, w kierunku odwrotnym niż zwyczajowo kursuje łódka przewoźnika. Policzki zapadnięte, spodnie wiszą mu nisko jak rewolwery na Lucky Luck’u, stracił chyba z dziesięć centymetrów w pasie na tej wyprawie.
– Skończyłem się – smutnym głosem mówi do mnie kumpel numer jeden. Dusiłem się, odcinało mnie, nie mogłem złapać oddechu – kontynuuje.
– Ja się czułem dobrze – mówi kumpel który dopiero co chciał się okopać. Tylko nie miałem siły. – dodaje.
Znowu nie mogę pohamować śmiechu.
Siedzimy więc zaraz we trzech tam gdzie jeszcze niedawno siedziałem tylko ja. Patrzymy sobie razem w niebo, w ciszy gotujemy wodę na liofy. Zastanawiam się głośno czy kumple w ogóle te gwiazdy, co mi samotność umilały widzą? Przyjaciele obaj zmieleni jak Adamek po walce z Briggsem, ale romantyzmu w sobie nie zatracili. Potakują, że gwiazdy piękne. A potem znowu sobie milczymy. Ciszę na zmianę przerywa tylko kaszel miotający Łukaszem i łomot kamieni walących się regularnie z Pik Lomo. Słucham tych odgłosów i myślę, że ten pierwszy jest zwiastunem wydarzeń dnia kolejnego, a drugi wielką metaforą moich wspinaczkowych kirgiskich marzeń. I świta mi już w głowie ta nieubłagana prawda, że trzeba by chyba maszynerii Doktora Frankensteina oraz solidnej burzy, żeby wyprawić naszą drużynę jutro na wspinanie. A ponad przełęczą Pik 4810 powoli odpływa w ciemność, coraz dalszy i mniej realny…
***
Mielimy czarny piach w kierunku odwrotnym niż wczoraj. Zewspinujemy się koszmarnie kruchymi ściankami, spuszczamy na siebie nawzajem kamienie. Schodzenie w dół najgorszym żlebem tego świata, którym w końcu wydarłeś do góry tylko po to by pooglądać sierpniowe niebo jest jak zsypywanie tybetańskiej mandali. Wysiłek i determinacja dnia poprzedniego okazują się bez znaczenia. Plany, marzenia i wizje własnej wielkości rozpadają się i rozpływają na wietrze. Czas opróżnić kieszenie ze skarbów. Wycof.
***
Na tej wyprawie wycofywałem się prawie tyle samo razy ile wspinałem. Każdy odwrót to coś niedokończonego, zostawiony gdzieś kawałek siebie. Wylewałem więc wodę z mozołem wyciągniętą w haulbagu kilkaset metrów nad ziemię, zjeżdżałem samodzielnie wbitymi stanowiskami które znaczyć miały naszą nową drogę, opuszczałem się wzdłuż niełatwych off-width’ów które wcześniej przewalczył mój kumpel. Zawsze z tym samym poczuciem straty. Taki trochę okradziony z pięknych obrazów pod powiekami i przygód które bez zakończenia nawet prawdziwymi przygodami nie są. I czując pustkę, którą wypełnić może tylko kolejny plan marzyciela.
Nie martwcie się – pewnie niedługo wypełni 😉
***
PS:
Aby prawdę całą oddać powinienem też napisać, choć do koncepcji literackiej mi nie pasowało, że tak właściwie to w górę tego żlebu gnał mnie wstyd i wspomnienie szczupłej Rosjanki o pięknych oczach, co o drodze którą mieliśmy robić powiedziała skromnie: „Easy”. I chciałbym teraz z szacunku choćby napisać jak na imię miała ta niepozorna osoba, która nam tygrysom w wersji origami dołożyła jak się patrzy, ale znowu się na oczach skoncentrowałem i mi uciekło. Zawsze ten sam błąd 😉
***
Powyższy tekst jest wspomnieniem wyprawy do doliny Kara-Su w Kirgistanie, podczas której ja i kumple moi zjedliśmy około 50kg zapasów, przesłuchaliśmy wielokrotnie i-poda zawierającego głównie Pearl Jam, a zwłaszcza Pidżamę Porno, poznaliśmy wielu ciekawych ludzi, przeżyliśmy kilka trudnych chwil i nie weszliśmy na nic. No prawie na nic. W podróży tej prowadził nas sms od kolegi, który napisał nam: „Guys, for fuck sake, stay alive!” i był to jedyny plan który zrealizowaliśmy poprawnie i w całości.